niedziela, 8 stycznia 2017

Jak przetrwać zimę i nie zdechnąć z zimna.

Jak przetrwać zimę i nie zdechnąć z zimna.

Wszyscy piszą w zimie o wypływie niskich temperatur na zdrowie konia, dylematy jeździć czy nie. Mało kto jednak martwi się o nas – instruktorów. Każdy cieszy się, że godzinkę pobryka na koniu, ale my za to tych „godzinek” stoimy kilka. Warto zatem odpowiednio zabezpieczyć swoje ciało przed przemarznięciem, bo sama wiem, że jak już nas rozłoży, nawet tych największych twardzieli, to na amen.
Podpowiem wam z mojego punktu widzenia na co warto zwrócić uwagę lub w co zainwestować.



            Pierwsza i najważniejsza sprawa przy temperaturach grubo poniżej zera to przede wszystkim odpowiednia organizacja czasu pracy. Warto się zastanowić jak te jazdy skondensować, ile jest tych prawdziwych stałych bywalców, a ilu tych z doskoku. W ramach możliwości starałam się zawsze jazdy prowadzić wtedy kiedy świeci słońce, może to nieduże pocieszenie, ale jednak zawsze światło dzienne daje inny komfort pracy. Po co rozbijać jazdy na 5 godzin, skoro można zrobić te same jazdy w 3? Może niektórym klientom nie zawsze będzie to odpowiadać bo wolą jeździć indywidualnie, ale z drugiej strony też powinni pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi, a nie robotami. Dodatkowo, konie które stanowczo mniej pracują w zimę też niejednokrotnie ponosi fantazja, a w grupie czują się raźniej i jest to po prostu bezpieczniejsze. Dlatego z tego miejsca też apeluję do wszystkich jeźdźców, swoich i cudzych: jeśli stanowicie jakąś paczkę stajenną ,postarajcie się dogadać między sobą i zorganizować tak, żeby oszczędzić nam troszkę tego stania w mrozie. Dla Was to też będzie frajda jeśli będziecie mogli pojeździć wszyscy razem.

            Zima to też piękny czas na wyjazdy w malownicze tereny. Nie zawsze z galopami, nie zawsze nawet kłusem, ale taki „niedzielny” spacerek nikomu na pewno nie zaszkodzi. Warto zrobić jeden albo dwa dni w tygodniu typowo terenowe, nie dość, że widoki są niepowtarzalne, to konie też odpoczywają psychicznie od całorocznego latania po placu w kółko jak te popieprzone sroki. Osobiście uwielbiam tereny i zawsze je polecam, bo to komfort dla obu stron uczestniczących, czyli i jeźdźca i konia, a dodatkowo mądrze i ciekawie poprowadzony teren da dużo więcej radochy z jazdy niż klepanie się po hali, gdzie na przykład co chwila zjeżdża śnieg z dachu, a co za tym idzie koń też często zjeżdża spod nas J tak, zdecydowanie to uwielbiam. Dodatkowo, sama zawsze mniej marzłam siedząc na koniu niż stojąc na ziemi. Pamiętać należy jednak o odpowiednim przygotowaniu konia w teren w postaci np. wkręcenia haceli itp. oraz obiektywnej ocenie warunków pogodowych i podłoża.



            Jakie są dla mnie niezbędne gadżety na zimę? Przede wszystkim porządny kubek termiczny. Przerobiłam ich już kilka i wiem, że to jedna z rzeczy „must have”, na której nie warto oszczędzać. Niestety, taki który trzyma ciepło dłużej niż pół godziny przy -10 kosztuje koło 150-200 złotych, pociesza jednak fakt, że jest to wydatek jednorazowy. Instruktorzy, którzy to czytają na pewno wiedzą jak bezcenny jest łyk gorącej kawy lub herbaty w taką piź…. Takie zimno. Oczywiści, jeśli ktoś z moich kochanych klientów polituje się nade mną i przyniesie mi kubeczek ciepłego napoju też na pewno będę wdzięczna i na pewno może liczyć na specjalne względy na jeździe J pamiętajcie, mały gest, a cieszy. Ja miałam swego czasu super ekipę uczniów, którzy zawsze o mnie pamiętali (czy bardziej ze względu na siebie? Teraz to już nie wiem…. J) i takie rzeczy mi donosili, ewentualnie wyposażali w jakieś fajne gadżety do przetrwania warunków ekstremalnych (-40, +40) w ramach urodzin albo świąt. Tym, którzy to czytają, na pewno wiedzą, że o nich piszę i dziękuję Wam za to z całego serca. Drugim takim fajnym drobiazgiem są rozgrzewacze (takie np. w kształcie badziewnych serduszek), które po przełamaniu się zbrylają i grzeją. One również mają różne przedziały cenowe, w zależności od czasu wytwarzania ciepła. Istnieją też benzynowe itp… Trzeba poszukać i znaleźć takie, na które nas aktualnie stać i spełniają nasze potrzeby. Ile takich rozgrzewaczy? Ja zazwyczaj miałam 3-4. Po jednym do każdej ręki. Jeden pod kurtkę w okolicę klatki piersiowej, żeby nie nabawić się zapalenia płuc, oraz jeden w okolice nerek, albo po prostu do tylniej kieszeni spodni. Serio, może to śmieszne, ale sprawdźcie sami – inny standard życia.



            Co do ubrania? Jedziemy po kolei. Przede wszystkim porządna bielizna termiczna. Bez ubrań wygląda się trochę jak Spiderman, ale ja jednak jestem z tego typu ludzi co wolą wyglądać jak ludek debil niż gwiazda Hollywood i zamarzać. Także jeśli widzicie najśmieszniej ubranego człowiek w stajni to się nie śmiejcie, prawdopodobnie jest to instruktor J Skarpetki! U mnie zazwyczaj dwie pary na zimę. Niestety, jestem z rodzaju tych, którzy nie ważne co założą to zawsze w ręce i stopy zimno. Zawsze mówiłam, że ubrania powinna dla mnie projektować NASA. Wtedy byłaby niewielka szansa żeby ten stan uległ zmianie. Także tak jak napisałam skarpetki. Kiedyś kupiłam na promocji skarpetki narciarskie, w sklepie z czerwonym robaczkiem w kropki na logo, na promocji, bodajże za 10 zł, zatem warto tam czasem zajrzeć. Lepszych w życiu nie miałam. Dodatkowo są wzmacniane na palcach i piętach, a to też dużo daje, wierzcie mi. Idąc dalej w „dolnym” kierunku dwa słowa o butach i o tym co pod nimi. Termobuty, trapery itp to podstawa czy się tego chce czy nie. Chce wam jednak sprzedać jeszcze jeden patent, może mało jeździecki i stylowy, ale niezwykle skuteczny dla tych z mojego podgatunku czyli zmarzlakus ponadpospolitus. Ktoś mądry wynalazł buty, najbrzydsze na świecie (oczywiście według mnie, może komuś się podobają, znam takich) czyli tak zwane emu. Paskudne jak noc listopadowa, ale ciepłe jak domowe kapcie, słowo honoru. Wygrywają one tym, że nie mają skórzanej lub gumowej podeszwy tylko piankową, a to daje niesamowitą izolację od podłoża. Ponadto, prawidłowo zabezpieczone preparatami do obuwia nie będą przemakały, niestety większość zrobiona jest z zamszu.. Wierzcie jednak na słowo, że różnica jest jak dzień do nocy. Pamiętam jeszcze czasy takich patentów jak wkładanie gazety do butów lub zawijanie plastikowych foliówek na stopach. Ponadto, warto też pomyśleć o tym co pod butami czyli podłoże, na którym stoicie. Kiedyś znajomy ze stajni „sprzedał” mi metodę, może troszkę zabawną, ale też się sprawdza. Styropian. Zwykły kwadrat ze styropianu. Trochę głupie prawda? Chodzi jednak o to, że bardzo dobrze izoluje on temperaturę od ziemi, a jeśli zapuszczacie korzenie na placu czy hali przez kilka godzin, to na pewno sami wiecie, jak bardzo mogą zmarznąć stopy. Polecam spróbować.

            Teraz trochę wrócimy do góry. Mamy bieliznę, mamy skarpetki i buty. Dobre spodnie też zapewnią odpowiednią ilość ciepła. Zazwyczaj spodnie narciarskie świetnie spisują się w trakcie prowadzenia jazd, ale co jeśli trzeba wsiąść na konia? Na rynku dostępne są ochraniacze na nogi, wyglądają trochę jak czapsy kowbojskie jeśli chodzi o budowę, ale podszyte są polarem, nie przepuszczają też wiatru ani wody, zatem deszcz czy śnieżyca nie będą wam straszne. Jaki jest minus? Są zazwyczaj cholernie drogie. Więc jeśli nie są na waszą kieszeń (na moją też nie zawsze J ) to po prostu wciągajcie rajty albo kalesony na dupsko bez marudzenia i nie marznijcie. Ja, niestety, od dziecka cierpię na taką przypadłość, która powoduje, straszny ból kolan po tym jak mi przemarzną, a potem wejdę do ciepłego pomieszczenia. Nie życzę tego nikomu z was, także szanujcie swoje kolana, bo jak one wam wysiądą to na starość będziecie mogli na konia co najwyżej popatrzeć z zza barierki i mu pomachać. Jeśli jesteśmy już przy jeździe i zakupach, to polecam także zainwestować w plastikowe strzemiona oraz derkę, taką, którą nie dość, że przykryjecie nerki swojego konia, to jeszcze swoje nogi.
            Jeśli chodzi o kurtkę to zawsze powtarzam: kaptur! I to najlepiej duży, taki żeby można było spokojnie naciągnąć go na kask. Mały i ciasny kaptur albo w ogóle nie wejdzie wam na głowę, a jeśli już wejdzie, to w kasku i kapturze będziecie wyglądać w najlepszym wypadku jak jajko z niespodzianką, a w najgorszym jak zbuntowany plemnik w czapeczce. FUJ. Dodatkowo, duży kaptur i odpowiedni szalik/komin zabezpieczy wasze karki przed przewianiem. Chyba każdy z nas wie jakie to uczucie kiedy nie można ruszać szyją bo boli jak sto diabłów. Z własnego doświadczenia nie polecam na mróz kominiarek. Niestety, jeśli temperatura spada grubo poniżej zera samo oddychanie powoduje, że na wysokości ust i nosa będzie tworzył się lód. Lepszy jest moim zdaniem porządny szalik i wazelina do ust, zwłaszcza dla tych rozgadanych instruktorów, chyba że lubicie popękane i krwawiące usta. Przy kupowaniu kurtki warto też zwrócić uwagę, żeby sięgała wam za tyłek, ale chyba o tym nie muszę już pisać. Osobiście prowadząc jazdy wyglądam zazwyczaj jak rasowa pani Buka, ponieważ mimo pierdyliarda warstw ubrań owijam się stylowo w aktualnie wolną derkę zdjętą z konia na czas treningu lub w zwykły, szary, wojskowy koc, taki co się zakłada pod kulbaki. Czapka najlepiej z „uszami”. Jak powszechnie wiadomo 70-80% ciepła ucieka przez głowę. Jeśli dobrze przemyślicie temat to czapa z czerwonym pomponem na pewno uczyni was oryginalnymi i rozpoznawalnymi, grunt to mieć dystans do siebie. Ja zawsze lubiłam takie śmieszne rzeczy, bo dzięki nim byłam bardziej wyróżniałam się pośród innych „michelinków". Rękawiczki wedle uznania, ale jeśli będziecie mieli rozgrzewacze, to nawet te zwykłe będą całkiem niezłe. Dla jeźdźców są dostępne obecnie na rynku rękawiczki jednopalczaste z odcięciem małego palca specjalnie do wodzy, całkiem fajna sprawa, polecam.




            Jakie są plusy bycia instruktorem w zimę? O ile wcześniej nie trafi was szlag z powodów panujących warunków, na pewno będziecie bogatsi o niesamowite widoki z terenów z perspektywy końskiego grzbietu, kuligi mogą być organizowane do woli, a inni muszą za to wykładać ciężkie pieniądze („kobiety albo raczej konie, wino, śpiew” J ), a także jeśli odpowiednio zabezpieczycie się przed mrozem wyrobicie sobie super odporność. Ja od kilku lat dzięki temu nie byłam chora ani nie zażywałam antybiotyków. Jedynym moim „incydentem” chorobowy był w majówkę, ale niestety tak kończy się robienie wieczornych pokazów dżygitówki przy temperaturze +4 w spódniczce i cienkiej koszuli, czyli moja głupota. Trzymam kciuki, aby wszyscy przetrwali ten trudny czas. Jeśli macie jeszcze jakieś swoje sposoby, chętnie o nich poczytam i dopiszę.