niedziela, 24 czerwca 2018

Kiedy koniarzowi się ulewa....



Czasami nadchodzi dzień, kiedy jedna kropla przelewa czarę frustracji. U mnie nastąpiło to w momencie kiedy wybuchła afera z malowaniem koni w Hotelu A. Zacznijmy od początku.

            Pierwszy spokojny dzień od bardzo dawna, a przynajmniej względnie spokojny. Myślę sobie – może kumulacja dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w moim życiu od listopada zeszłego roku nareszcie się skończyła. Ale ku….rde nieeeeee…. Przecież nie może być spokojnie i nudno. Przeglądając po upierdliwym dniu pracy fejsbunia natrafiam nagle artykuł, gdzie jedna z fundacji obsmarowuje hotel, w którym organizowano dzień dziecka. Sprawa ogólnie znana, nie będę rozpisywać się nad tym jako tysięczny koniarz. Najtrafniej sytuację w moim mniemaniu zobrazowała @KonnaCafe, w kierunku której ślę serdeczny ukłon za piękne ujęcie sytuacji. Co mnie w tym uderzyło? Fala hejtu od ludzi posiadającym mniej niż zielone pojęcie o behawiorze, pojęciu dobrostanu koni oraz komentarze na temat przedmiotowego traktowania koni od pseudopsychologów z koziej dupy. Perfidna manipulacja oraz szczucie przygłupiego społeczeństwa przez fundacje. A teraz do rzeczy, za nerwy w tekście przepraszam, ale próbowałam pisać to trzy razy na spokojnie – nie da się.

            Pytanie podstawowe – w jaki sposób ucierpiały zwierzęta poprzez malowanie? W żaden. Nie piszę również o totalnym przegięciu pały gdzie z całego konia robi się niebieskiego Smerfa. Jako koniarz od wielu lat spotykałam się z malowaniem koni pierdyliard razy. Zaczynając od obozów, gdzie malowanie koni, zaplatanie im grzyw i „wsadzanie różowe wstążeczki w dupę” było normą, poprzez pracę przy filmie, gdzie konie były zwyczajnie charakteryzowane tak jak ludzie. Również na profesjonalnych sesjach zdjęciowych oraz amatorskich dla nastolatek na koniach.  Upiększanie arabów do aukcji również wiąże się z malowaniem (o przedłużaniu rzęs i doklejaniu sierści ktoś może słyszał? – a nadal idą za grube miliony! Ba, nie cierpią z tego powodu! I żyją u arabskich szejków lepiej, niż ja będę kiedykolwiek). Finalnie – niejedno końskie szkolenie, biomechanika ruchu, pasowanie siodeł, badania weterynaryjne etc.

            Dlaczego zatem takie malowanie koni jest dobre, a te przez dzieci złe? Dlaczego robi się nagonkę i gównoburzę z tak banalnego powodu? Odpowiedź jest bardzo prosta – w dobie RODO, wszechobecnej poprawności politycznej i etycznej można się przypieprzyć do wszystkiego. Działa to mniej więcej tak: fundacja pokazuje palcem winowajcę, robi trzy zdjęcia i dodaje niewybredny komentarz. Reszta to efekt lawiny, w większości napędzanej przez madki, karyny i Januszy naszego wspaniałego cebulowego społeczeństwa, które ma ból dupy za każdym razem, gdy komuś wiedzie się trochę lepiej niż im. Dobrze prosperujący hotel? Zniszczmy ich. Zawiść moi drodzy, to bardzo powszechne u nas. Tylko dlaczego nie możemy być lepsi niż to?

            Tokiem myślenia fundacji powinniśmy zlinczować wszystkich, którzy mieli farbę w ręku w pobliżu 3 m od konia, nastolatki robiące zdjęcia na wymalowanych koniach oraz groomerów, uwłaczającym końskiej czci poprzez wycinanie im wzorków na sierści. Osobiście uważam, że są dużo lepsze sposoby spędzania z koniem wolnego czasu jak na przykład spacer z koniem w ręku lub „wspólny” popas na trawie. Jednak w czasie tak popularnej imprezy jak Dzień Dziecka organizowany z udziałem koni, myślę że malowanie kucyków pod nadzorem dorosłych koniarzy, a następnie zapewnienie im chłodnego prysznica w upalny dzień, aby zmyć powstałe wcześniej malowanki jest fantastyczną alternatywą w stosunku do robienia cholernych oprowadzanek, w czasie których konie i ludzie pracują po kilka godzin bez przerwy (w końcu liczy się kasa) , urywają łopatki i wożą spasłe dupska.
Ja się pytam – gdzie są wtedy fundacje?
Gdzie do cholery są, gdy rekreacyjne konie pracują w czasie wakacji po 6 godzin dziennie w upale? Gdzie są, gdy konie sportowe są ładowane za języki do przyczepy?! Gdzie są, gdy na zawodach są batożone przez nadambitnych jeźdźców „kochających” swoje konie, dopóki robią wyniki? Gdzie są, gdy stajnie hodowlane rok po roku zaźrebiają klacze, które najczęściej między jednym porodem, a drugim pracują w siodle na utrzymanie ośrodka, aż się nie „skończą”? NIE MA. Bo to jest niewygodny temat. Zamyka się oczy i udaje, że tego nie widzi. Obudźcie się wreszcie!

            Mam serdecznie dość obłudy w końskim świecie! Mam serdecznie dość fałszu i pseudomiłośników koni! Ile razy widzę nawet wśród znajomych – piękne zdjęcia na portalach społecznościowych, mówiące jak ja to kocham swojego konika, a w rzeczywistości? W stajni wrzask, szarpanie i przelewanie frustracji na zwierzę. Ale do słitfoci przecież pięknie koń się prezentuje, prawda? Oczywiście, koń to średnio 500 kg żywej wagi i czasem trzeba huknąć, ale nie tak powinna wyglądać standardowa relacja z ponoć ukochanym zwierzęciem. Wiecie jak to mniej więcej wygląda? W domu solidny wpier…. a na zawodach blask i chwała.
I niech pierwszy rzuci kamieniem we mnie ten, kto twierdzi, że nigdy takiego zachowania nie widział.
            Czy to nie jest obłuda? To ma być miłość? To ma być pozytywna relacja?

            Stare polskie powiedzenie mówi, że na pochyłe drzewo każda koza wejdzie. Tym pochyłym drzewem są kucyki i hotel, konie rekreacyjne i sportowe, oraz dziadek zza płota, któremu zabrali 20-letnią „Baśkę”, bo miała brzydką stajnię i zwyrodnienie stawów spowodowane wiekiem. Z tego miejsca wystosuję swój osobisty apel – otwórzcie oczy, przeprowadźcie rachunek sumienia, rozejrzyjcie się wokół siebie oraz zgłębiajcie temat zanim zaczniecie pluć jadem.

Dodaję Wam również kilka zdjęć z malowania koni :) 













niedziela, 29 października 2017

Dobry instruktor - duży problem


            Przeglądam nieraz różne grupy z ogłoszeniami końskimi na FB, prywatne ogłoszenia, czasami ktoś do mnie dzwoni lub pisze w tej sprawie: „Szukam dobrego instruktora, ale takiego naprawdę dobrego”,
„Szukam stajni, gdzie instruktor nie olewa klienta”, „Szukam ośrodka z jazdami na dobrym poziomie”.
Rzekłabym, że to już taki standard w ogłoszeniach. Zatem w czym jest problem? Przecież w każdym województwie jest mnóstwo ośrodków jeździeckich – tych większych i mniejszych. We wszystkich jazdy są na najwyższym poziomie... Gdzie zatem leży problem? Jaki to jest dobry, a jaki to jest zły instruktor?

from pinterest.com

            Długo myślałam, nad tym w jaki sposób napisać ten post. Problem jest cholernie rozbudowany, wielopłaszczyznowy i dwustronny (spojrzeć trzeba na niego z perspektywy zarówno instruktora jak i klienta).
Dlaczego w ogóle ktoś zostaje instruktorem? Jedni z pasji, inni, bo „szef im kazał”, jeszcze inni, bo tak wyszło. Ktoś jeszcze powie, że zawsze chciał uczyć jeździć i miał kogoś, kto go zainspirował. Pytanie tylko, czy którakolwiek z tych pobudek skazuje nas od razu na sukces, bądź porażkę? Otóż nie. To, że ktoś chce uczyć, wcale nie znaczy, że się do tego nadaje. Inny za to, mimo że szczerze nienawidzi przekazywać wiedzy robi to perfekcyjnie. Nie ma dobrego przepisu.

from pinterest.com


            Prawda jest taka, że co bym nie napisała, będzie to pretekstem do niewybrednych komentarzy pod tekstem. Dlaczego? Bo każdy będzie miał swój punkt widzenia, inne potrzeby, próbował innej szkoły oraz innego podejścia. Zatem, aby uniknąć hejtu na wszystkich instruktorów, piszę tylko i wyłącznie ze swojego punktu widzenia, doświadczenia i obserwacji.

from pinterest.com

Zatem co według mnie cechuje dobrego instruktora? Przede wszystkim umiejętność jazdy konnej, i żeby było jasne nie mam tu na myśli poziomu jeździectwa podwórkowego. Poruszać się w trzech podstawowych chodach powinna potrafić podstawowa rekreacja, ale nie instruktor. Ma on być wzorem, kopalnią wiedzy, workiem złota w znajdywaniu wskazówek oraz rozwiązań. Nie może być jednak tak, że instruktor który wsiada, wygląda na koniu gorzej niż osoba, która dopiero co zeszła z lonży. Niestety z moich obserwacji jest to nie tak rzadki widok. Jak do cholery chcesz uczyć kogoś, skoro sam nie umiesz usiąść chociażby w prawidłowej postawie na koniu? Wychodzę z założenia, że jeśli wymagam od kogoś, muszę wymagać też od siebie. Wiadomo, nie zawsze wszystko idzie idealnie, gdy koń bryka, albo czuje wiosnę w dupie, ale jakieś minimum chyba należy sobą reprezentować, prawda? Oczywiście nie popadajmy też w skrajności. Im większe umiejętności instruktora, tym lepszy poziom wiedzy i wyszkolenia jeźdźców, teoretycznie. Należy podkreślić, że instruktor rekreacji nie musi być jeźdźcem Grand Prix. W końcu jest instruktorem REKREACJI. Nie zapominajmy o tym.  Nie zniosłabym jednak, gdybym wsiadając na konia przy swoich uczniach widziała w ich oczach rozczarowanie. Jak śmiem od nich wymagać, żeby na każdej jeździe robili mi przejazdy rodem z klasy C, skoro sama niewiele umiem?

from pinterest.com

Jedyną drogą do samodoskonalenia jest regularna jazda. No przykro mi, ale to nie jest jak z jazdą na rowerze – nie trenujesz to nie wyglądasz, ani nie współgrasz z koniem. Nigdzie nie ma większej krytyki niż w rekreacji. Jeśli nie wierzysz – zapraszam do posta o mojej ulubionej Loży Szyderców. Krótko mówiąc – dupa w siodło i jeździmy.
Bardzo mnie cieszy, że nasz PZJ wprowadził coś takiego jak kurs na Instruktora Szkolenia Podstawowego. Sama takiego posiadam i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że rzeczywiście weryfikuje on nie tylko wiedzę, ale i poziom jazdy. Przykro to mówić, ale gdy robiłam pierwsze papiery na instruktora rekreacji ruchowej uprawnienia uzyskiwali ludzie, którzy nie umieli anglezować na prawidłową nogę. Nosz K@%*#!!!!! Serio? Chcielibyście uczyć się od takich osób? Na 30 „wynalazków” w mojej grupie egzamin: z wiedzy o metodyce nauczania, ogólnej wiedzy o koniach oraz podstawowej wiedzy weterynaryjnej przy pierwszym podejściu zdały 3 osoby (tak, w tym ja). Reszta chodziła po 55 razy na „dopytki”. Czy zdali? Tak, zdali wszyscy, w końcu zapłacili. Przykre, ale prawdziwe. Mało tego, wśród swoich znajomych znam przypadki, że ktoś płacił za kurs plus premia, żeby dostać papiery, a wcale się na nim nie pojawiać.
Jest to dla mnie karygodne, dlatego cieszę się, że jest to nareszcie w jakiś sposób weryfikowane.  Ktoś
mi kiedyś powiedział, że jeden zły instruktor wyprodukuje następnych dziesięciu do bani. Tak jest i już. Nawet ten zły będzie dla kogoś inspiracją. I tak dalej, i tak dalej... I tak nakręca się taka spirala niekompetencji.
Ale! jest też druga strona medalu. Znam też kilka osób, które w życiu nie wyrabiały papierów instruktorskich, a jeżdżą i przekazują wiedzę fenomenalnie. Nie mierzmy wszystkich jedną miarą.


from pinterest.com

            Następną kwestią jest umiejętność przekazywania wiedzy. Cierpliwość, cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość (Boziu, daj mi jej jeszcze dużo, błagam). Profesjonalne podejście to między innymi brak faworyzowania jednego jeźdźca w grupie . Ten umie jakoś jeździć to się na nim skupię, a reszta niech się pokręci w koło. W końcu nie zauważą różnicy – gówno prawda. Również umiejętność przekazywania wiedzy, na różne sposoby - jak 20 razy nie dotarło to trzeba próbować na następne 20 oraz umiejętność kreatywnej krytyki. O, i tu jest pies pogrzebany najczęściej. Większość instruktorów drze ryja, bo tak i już. No otóż proszę Państwa nie tędy droga. Ja się wydzieram i to bardzo często, ale nie dlatego, że to moje hobby. Najczęściej dlatego, że mnie nie słychać, albo czasami trzeba się wydrzeć, żeby wyrwać jeźdźca z transu, bo na przykład galopuje pierwszy raz i nie dociera do niego absolutnie żaden bodziec. A w perspektywie widzę przykładowo zakręt z soczystym błotkiem. Taka tam codzienność. Chodzi, o fakt, który uświadomiła mi ostatnio znajoma, cytuję: „(…) bo ty nie opierdalasz ludzi za to jacy są, tylko za to co robią”. Cholera, nawet nie byłam tego świadoma, ale tak to jest prawda. Nie mogę rypać pani Halinki, bo jest gruba albo jej nie lubię, a pana Kazia to już chwalę, bo jest fajny gość. Na ujeżdżalni wszyscy są równi. Nie patrzę w kategoriach sympati  lub nie, nie opieprzam ich za to jacy są tylko za to jak jeżdżą. Jade po nich równo, ale wtedy gdy np. szarpią konia, bądź przez brak myślenia są zagrożeniem dla siebie i innych. Jednocześnie, należy od razu mówić nie tylko CO poprawić, ale też JAK TO ZROBIĆ. To, że powiem komuś nie szarp konia – mogę sobie w dupę wsadzić. Ale jeśli powiem: „ szarpiesz konia i sprawiasz mu ból. Przyłóż kolana do siodła, złap równowagę na strzemionach i opuść rękę” będzie już zupełnie czymś innym, prawda?
Zatem pamiętajcie: można opieprzać i „opieprzać”. Zasadnicza różnica. Konstruktywna krytyka. Słowa klucz.

            Kolejna kwestia – spełnienie zawodowe. Są instruktorzy, którzy nigdy się nie wypalą, jest to ich pasja. Zazwyczaj tacy są najfajniejsi. Każdy ma swój limit sił, cierpliwości, pracy od rana do wieczora. Powtarzania w kółko tego samego co godzinę tylko na różne sposoby. Ci w mniejszych stajniach walczą o klienta, ale też mogą dopasować ilość i godziny pracy pod siebie. Nie są tak „dojechani” życiem i ilością pracy. W tych dużych stajniach różnie to bywa. Zazwyczaj grafik jest ustalony odgórnie, a lista jazd pęka w szwach. Mimo to klienci czatują czy jakieś miejsce się nie zwolni. Prawda jest taka, że pracujemy świątek, piątek i niedziela. Kiedy inni mają wolne i chcą jechać na konie – my pracujemy. Są święta, dni ustawowo wolne od pracy - my stoimy cały czas na placu. Normalni ludzie kończą pracę o 16 i jadą do stajni na godzinkę się zrelaksować. My stoimy cały dzień do nocy, bo takich relaksujących się przez godzinkę, na godzinkę jest kilku, przez kilka godzin. Leje, wieje, słońce praży, skóra zeszła sześć już razy? Co tam, my stoimy. Dlatego w tym miejscu wystosuję też mój osobisty apel: jeśli wasz ukochany instruktor czasami nie jest w formie, to albo: bo marznie od 6h na dworze, pizga, jest – 5 i może mieć gorszy dzień. Gwarantuję za to, że jeśli po jeździe przyniesiecie instruktorowi kubek gorącej herbaty bądź kawałek czekolady, może to nam uratować życie. A wdzięczność też będzie olbrzymia. Proszę oczywiście zmęczenia czy przepracowania nie mylić ze zwykłym chamstwem lub brakiem kompetencji. Tego się nie toleruje.

            Punkt kulminacyjny – satysfakcja finansowa. Temat rzeka. Prawda jest taka, że INSTRUKTORZY, nie TRENERZY SPORTU, kokosów nie zarabiają. Wiadomo, są wyjątki, ale generalnie nie jest to super opłacalny zawód w stosunku do ilości wypracowanych godzin. Nasz etat mało kiedy wynosi 160 h, a zazwyczaj po 200h w miesiącu zwyczajnie przestaje się liczyć przepracowane godziny. Taka prawda. Nie ma innej możliwości, jeśli ma się tylko jeden dzień wolny w tygodniu. Często przepada on na np. święto albo ogólnie dzień wolny, który w rekreacji jest dniem pracującym.  Żeby było śmieszniej, rzadko w której stajni pracodawca wypłaca coś „ekstra”, a to ekstra powinno się należeć jak psu zupa. Majówka? Jako instruktor zapomnij o czymś takim jak majówkowy grill w rodzinnym gronie. Chyba, że w stajni z klientami.  Nie mówię, że klienci to gorsze towarzystwo, bo sama wśród nich znalazłam wielu serdecznych przyjaciół, ale nam też brakuje czasami życia prywatnego, czy spotkań ze starymi znajomymi. Osobiście, dopóki pracowałam na etacie jako instruktor dosłownie wybiłam do zera swoje życie towarzyskie. Smutne, ale prawdziwe. Znajomi? Po pewnym czasie zostali tylko ci ze stajni.
Dlatego też wielu instruktorów ze względu na marne zarobki olewczo podchodzi do swojej pracy, choć tak być nie powinno. Tam gdzie jest normalny etat jest jakaś stała pensja. Pracowałam jednak też w małych stajniach gdzie miałam płacone „od człowieka” lub od jazdy. Zazwyczaj była to 1/3 ceny jazdy (tłumaczy się to w ten sposób: 1/3 dla właściciela, 1/3 na utrzymanie konia i 1/3 dla instruktora). Tam gdzie podział był 50/50 to był niemalże luksus. Kiedy przychodziła zima, podłoże zamarzło i nie było śniegu potrafiły być jazdy 3 w ciągu miesiąca. Myślicie, że z czegoś takiego da się  wyżyć? No niestety nie. Dorabiałam jesienią, zimą jako kelnerka. Dlatego jeśli traficie na naprawdę dobrego instruktora i powie wam swoją cenę za jazdę z dojazdem, nie negocjujcie na wstępie każdej złotówki. Chcecie płacić mniej, znajdźcie takiego, ale nie wybrzydzajcie potem jeśli chodzi o poziom jazdy. Samodoskonalenie, czas i zdobywanie wiedzy kosztują. Po prostu.
Jeśli idziecie do sklepu i chcecie buty ze skóry to nie będziecie się spodziewać, że kupicie je za 50 zł prawda? Tylko co najmniej 300. Za jakość się płaci. Obowiązuje to wszystkie dziedziny handlu i usług. Instruktorów też. Oczywiście, to że ktoś wam powie 150zł za jazdę wcale nie znaczy, że jest fenomenalny. Ale to chyba można zweryfikować na różne sposoby, prawda?
Nie lubię bardzo jeszcze jednej rzeczy. Jesteś moim znajomym to może poprowadzisz mi jazdę taniej po znajomości? Po znajomości mogę coś podpowiedzieć, dać jakąś wskazówkę. Ale szanuj proszę mój zawód, pieniądze, które włożyłam w to, żebym umiała to co umiem i mogła uczyć innych.  Fizyczną pracę, którą musiałam wykonać, żeby być lepszą niż byłam rok temu. Szanujcie to proszę – moją wiedzę i mój wysiłek.
               Do instruktorów – szanujcie siebie i swój czas, ale też patrzcie realnie na swoje podejście, czy jest ono w stu procentach w porządku i czy chcielibyście być traktowani tak, jak traktujecie swoich podopiecznych.